wtorek, 28 stycznia 2014

nie wystarczy urodzić, trzeba wychować

Dzisiaj mam rozkiny więc będzie rozkminowo. Dokładniej rzecz ujmując będzie o wychowywaniu niespełna trzyletnich potworków.

Zacznę może od początku. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam mojego bobasa, a może nawet wcześniej, gdy chwilę po cesarce położyłam sobie rękę na brzuchu i uświadomiłam, że nie ma tam już żadnego lokatora, spłynęła na mnie prawda objawiona(może to wina grama tramalu, który dostałam parę chwil wcześniej, nie wiem), że określenie "moje dziecko" jest trochę mylące, bo to przecież zupełnie odrębny człowiek, mała autonomiczna osóbka, skazana co prawda na moją opiekę, uzależniona ode mnie całkowicie, ale jednak autonomiczna. I pamiętam, że już wtedy wiedziałam, że będę ją wychowywać tak, żeby od samego początku, jak tylko w jej głowie pojawią się pierwsze przebłyski świadomości, wiedziała, że z racji bycia człowiekiem jest wolna i ma prawo o sobie decydować. Oczywiście wątpię, żeby taka myśl pojawiła się już w głowie tego małego człowieka, myślę, że minie jeszcze kilka ładnych lat nim to nastąpi, niemniej jednak stanowczo i konsekwentnie razem z P. prowadzimy założoną politykę wychowawczą, która się nazywa "niełamanie charakteru".

Niech nikt nie myli tego broń boże z osławionym wychowaniem bezstresowym. Jestem po prostu zdania, że nawet taki mały członek społeczeństwa jest już w stanie stwierdzić czy na przykład jest głodny, albo czy lubi brokuły. I nie widzę powodu, żeby w sytuacji gdy nie jest głodny, lub zarzeka się, że brokułów nie znosi(choć miesiąc temu uwielbiał;)), zmuszać go do działania wbrew woli. Albo gdy chce zdjąć rękawiczki na mrozie, ja mówię proszę bardzo zdejmuj. I po 2 minutach rękawiczki są z powrotem na rękach, a buntownikowi bez powodu więcej nie wpadają takie pomysły do głowy. Co więcej, zaczynam zauważać, że takie podejście do tematu wychowania daje nadspodziewanie dobre efekty. W 80 na 100 przypadków Basia zanim zrobi coś, co w jej mniemaniu wymaga zgody mamy lub taty pyta "mamusiu, mode to źjobić, źdadziamy się na to?". Oczywiście gdy chodzi o sprawy grubszego kalibru, jak na przykład wylewanie szamponu do wanny albo grzebanie foremką do piasku w kociej kuwecie, czyli o działania, których kwalifikacja czynu jako zabronionego jest oczywista nawet dla niej, stara się to robić po kryjomu :). Ale i tak mimo wszystko jestem zdania, że mimo dość może luzackiego podejścia do wychowania odnoszę na tym polu spore sukcesy.

Problem pojawia się, gdy osoby z najbliższego otoczenia (patrz: dziadkowie) mają na wychowanie zgoła odmienny pogląd, zwracający się raczej ku tezie, że dzieci są po to, żeby słuchać dorosłych, głosu nie mają, a grzeczne dziecko to takie, które siedzi cicho w pokoiku, wszystko zjada z talerzyka, na zawołanie daje buziaki i nie stosuje żadnych imperatywów. Ten rozdźwięk w podejściu moim i dziadków do wychowania sprawia, że gdy odbieram młodą spod ich opieki to mam małego zbuntowanego bandziorka do resocjalizacji. Co więcej, nawet dziadkowie nie są zgodni co do wizji wychowania. Babcia zgadza się dosłownie na wszystko. Trzy minuty do obiadu, Basia chce ciastko. Babcia nie chce dać ciastka. Basia zaczyna wymuszać płaczem. Babcia daje ciastko. Basia zjada pięć ciastek. Obiad. Basia nie chce jeść bo nie jest głodna (dziwne). Dziadek mówi: w takim razie chowam ci plastelinę. Albo: jak będziesz płakać to przyjdzie pan i cię zabierze. Albo wyłącza telewizor z kontaktu podczas ulubionej bajki. Istna schizofrenia. Mnie, osobie dorosłej trudno byłoby skumać o co chodzi, a co dopiero takiemu człowiekowi co chyba nawet wszystkich synaps i innych rzeczy w mózgu nie ma wykształconych i nie umie złapać piłki. Efekt jest taki, że Basia mówi, że nie lubi dziadków, bo "do fsitego mnie źmusiaja, to mnie wtuzia bałdzio". I co ja mam począć w takiej sytuacji? Delikatne zwracanie uwagi, żeby albo jej nie ulegać, albo nie zmuszać do jedzenia nie przynosi rezultatów. Ograniczyć kontaktów też nie można. Czasem pod ich opieką trzeba ją zostawić, nie ma wyjścia. I bądź tu człowieku mądry.

W ogóle w temacie zmuszania do jedzenia to ja mam akurat trochę bzika, bo mnie całe dzieciństwo zmuszali, a jeszcze czasem wzbudzali poczucie winy, że musisz zjeść za mamusię, tatusia, babcię i dziadka. Jakby się sami za siebie najeść nie mogli. Do dziś pamiętam jak siedziałam nad talerzem zupy i wyłam, gile mi kapały do tego nieszczęsnego talerza, mama mówiła, że mam zjeść, bo nie pójdę na podwórko, a ja naprawdę nie byłam głodna. Można dziecku kazać posprzątać syf, jaki zrobiło w pokoju, bo to uczy, że są na świecie konsekwencje, i jak nabałaganiłeś, to musisz posprzątać, a czego uczy zmuszanie do jedzenia? *(Właśnie mi się przypomniało, jak parę dni temu powiedziałam Basi, że ma natychmiast pozbierać zabawki, bo jest taki syf w pokoju, że nie można przejść, a Basia na to rezolutnie "ale mamusiu ja tati bjód to tocham nabadziej na śfiecie ;D.)

Ostatecznie w takich sytuacjach chyba nie ma wyjścia i chyba każdy rodzić boryka/borykał lub będzie się borykał z takim problemem. Ja przyjęłam postawę matki wyjaśniającej, czyli po prostu tłumaczę Basi, że jak jej dziadkowie każą jeść, to robią to z miłości i nie ma żadnego pana, który mógłby ją gdziekolwiek zabrać, jak jest pod ich opieką. Basia nawet mówi, że z tym panem to dobry żart.

Taką mam myśl na koniec, że za to całe wychowywanie to rząd powinien rodzicom płacić, bo to największa tyra na świecie ;). Ciekawe jaka będę mądra, jak się zacznie etap dojrzewania ;)

Pozdrawiamy z Basią, która już śpi. Ja idę obejrzeć w końcu "Zakochani widzą słonie" :D




5 komentarzy:

  1. gadasz, jakbyś pedagogikę studiowała :-) nachodzi mnie jednak taka refleksja, że przyjęcie jednej osobie, np. matce, spójnego stylu wychowawczego jest cholernie trudne. ustalenie jednego frontu obojgu rodzicom to już w ogóle wyzwanie, a żeby jeszcze dziadków namówić, to niemożliwe, choćby z racji tzw. konfliktu pokoleń - przecież my zawsze inaczej niż oni :-) ale z tym panem, to straszna historia. obawiam się, że gdybym się dowiedziała, że ktoś moje dziecko tak straszy, to bym zrobiła karczemną awanturkę! ściskam!

    OdpowiedzUsuń
  2. rudowłosa, po karczemnych awanturach zawsze pada "to sobie z nią/z nią sama zostawaj jak Ci nie odpowiada" i klops. wtedy pytamy siebie czy mniejszym złem jest nie opuszczac dziecka na krok przez najbliższe 10 lat czy fakt, że takie teksty aż tak naszej psychiki nie skrzywdziły to może i psychik naszych dzieci nie ruszą...
    a w tych rozkminach, droga autorko bloga, nie masz znajomych w olsztynie z garażem?

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham Twojego bloga, dodawaj więcej takich notek <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonimowy, no jasne, jasne, jasne. ja bym mojej mamuśce powiedziała co o niej sądzę i tych tekścikach czyt. zabiłabym, ale potem dalej dawałabym dziecię na przechowanie :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Rodzic nie dość że się całe życie martwi to jeszcze całe życie w rozterce ;)

    OdpowiedzUsuń