środa, 17 grudnia 2014

hihi

Dzisiaj będzie krótko. Anegdota z kategorii zoologiczno-gramatycznej.

Słonko świeci, marzec w grudniu, pogoda piekna, idziemy sobie z Basia na spacerek i gadamy. Nagle Basia zauważyła kobietę prowadząca na smyczy niewiarygodnie grubego psa. Ów widok skłonił moje dziecko do refleksji natury zoologicznej, toteż natychmiast podzieliła się ze mną wnioskiem z tejże: zobac mamo, psy są selokie od klólików. Ja, zgodnie z moją naturą natychmiast poprawiłam ją mówiąc, że mówi się szerszy od czegoś, a nie szeroki od czegoś, jednak Barbara zupełnie nie przyjeła tego do wiadomości. Jako argument niemalże ostateczny, kończący niewygodny dlań dyskurs przytoczyła fakt, że nie tylko od klólików psy sa selokie, od kotów tez. (Swoją drogą to bardzo ciekawa obserwacja, nigdy nie patrzyłam na psy w ten sposób ;)). Zaczęłam czuć narastająca frustrację, no bo jak wytłumaczyć dziecku stopniowanie przymiotników? Myślę se, spróbujemy od innej strony. Pytam więc Basi; Basia jak ty jesteś wysoka a ja jestem bardziej wysoka niż Ty to znaczy, że jaka ja jestem od ciebie? Barbara natychmiast rezolutnie odpowiedziała: no ocywiście wyzsa. Zaczyna kminić, mówię w sobie w duchu, więc żeby jeszcze bardziej naprowadzić ja na słuszne tory mówię: no dobra, a jak sobie porównamy ogon królika i kota, to ogon kota jest jaki od ogona królika? Barbara patrzy na mnie i odpowiada: no, ocywiście dłuzsy. Już sobie zaczynam bić brawo, owacje na stojąco, że wytłumaczyłam, że zrozumiała, ach jaki ze mnie wspaniały pedagog, ale zeby się upewnić pytam: no to jakie są te psy od królików? I słyszę: SEEEEELOOOOKIIIIE. I psestań się ze mną kócić. 

wtorek, 9 grudnia 2014

bejbiajnsztajn

W ręce wpadła mi (a konkretnie została mi pożyczona przez J. ;)) książka, traktująca o błędach wychowawczych współczesnych rodziców, które to owe błędy polegają na wywieraniu zbyt dużej presji na swoich dziecięciach. Masa rodziców podejmuje próby uczynienia ze swoich młodych geniuszy, poprzez zalewanie ich masą interaktywnych zabawek we wczesnym niemowlęctwie, zmuszanie do słuchania Mozarta (którego to muzyka rzekomo ma pozytywny wpływ na rozwój oriantacji przestrzennej, choć tak naprawdę to gówno prawda) i zapisywanie na masę dodatkowych zajęć typu "joga dla roczniaka"(hahahaha ha ha) gdy tylko dziecko stanie w miarę stabilnie na dwóch nogach i wypowie z sensem dwie pierwsze sylaby. Gdy tak sobie ową książke czytałam, przypomniało mi się, że nie dalej jak trzy lata temu sama wpadłam na pomysł, żeby uczyć moje kilkumiesięczne wówczas dziecko czytania metodą globalną. God bless mój słomiany zapał, pomysł ten, skądinąd niedorzeczny, nigdy nie doczekał się realizacji. Niemniej jednak przyłapałam siebie samą na tym, że jednak nie jestem aż tak niepodatna na wpływy i manipulacje, jak miałam czelność o sobie mysleć. Rozważając dalej tę kwestię, przypomniało mi się pierwsze spotkanie dla rodziców w przedszkolu Basi o wdzięcznej nazwie "Stokrotka". Kiedy tylko część oficjalna spotkania dobiegła końca i głos oddany został rodzicom, wiekszość mamusiek aż wychodziła z siebie, by nie przegapić okazji do pochwalenia się osiągnięciami swojego dzieciaka (typu "mówi, że w przedszkolu jest "hajnie")przed publicznością szerszą niż mąż i teściowa. I w tym przypadku po raz kolejny musiałam schylić pokornie głowę przyznając się do własnej słabości, jaką jest zalewanie fejsbukowej tablicy zdjęciami Barbary czy tez filmikami, na których śpiewa, co by jej zrobić kanapkę z tustym hajsem. Kto z nas jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem. Do brzegu. Ewidentnie, każdy człowiek na świecie (nie licząc patologicznych matek chlejących całymi dniami denaturat i tym podobnych wynaturzonych stworów,a i tu stu procent pewności mieć nie mogę) jest dumny ze swojego dziecka i chce się nim chwalić. Znane są nawet przypadki umieszczania na fejsbuku zdjęć pierwszej kupy swojego dziecka, co osobiście uważam za lekka przesadę. Niemniej, czy jest to zdjęcie kupska w nocniku, czy film upamietniający pierwsze kroki, motywacja rodzica jest podobna, jeśli nie taka sama. I to jest w gruncie rzeczy spoko. Dziecko to jednak zlepek najlepszych genów swoich rodziców, a każdy lubi pokazywać światu to co ma najlepsze (jak ktoś nie ma dzieci, to może pokazywać cycki). Każdy też chce, żeby jego dziecko było najmadrzejsze na świecie. Dopóki człowiek nie bzikuje, sprawdzając co trzy dni rozwój dziecka na siatce centylowej i dopatrując się cięzkich uposledzeń, bo według internetu bobo powino juz od czterech dni przewracać się na boki, a się nie przewraca, albo nie bije dziecka reką, pasem czy też cegłą, bo nie chodzi a ma juz rok i pół tygodnia, to jest w porządku. Nie w porządku zaczyna się robić, gdy chcąc spełnić własne ambicje rodzice zaprzęgają swoje młode do wyścigu szczurów zanim owe zaczną cokolwiek kumać z otaczającej je rzeczywistości. No i tu się pojawia problem kolejny. No bo jak tu nie ulegać presji otoczenia, jak całe przedszkole biega na balet, angielski, niemiecki, francuski, mandaryński, kółko małego inżyniera i bóg wie co jeszcze, a Ty mądry rodzicu uważasz, że jest to marnowanie dziecku dzieciństwa( w naszym prowincjonalnym przedszkolu oczywiście nie ma tego zjawiska, w każdym razie aż na taką skalę, ale ogólnie na świecie jest;))? No to ja sobie myślę, że dziecko powinno latać utytłane w błocie z gilem do pasa i grać w piłę czy coś tam innego najdłużej jak to możliwe. Jak ma zostać doktorem inzynierem habilitowanym to zostanie, jeśli nie, to żaden Mozart, ani gadający w trzech językach pies za dwa tysiące osiemset ełro nie pomoże. O właśnie, stwierdzono naukowo, że dziecko nauczy się dwóch języków i w ogóle gadać tylko wówczas, jeśli ma kontakt z żywym człowiekiem, widzi jego twarz itd. Można całymi dniami, przez rok, przez dwa, a nawet trzy lata puszczać bejbiajnsztajnowi rozmówki polsko-angielskie z magnetofonu, kupic zestaw SITA, pokazywać niemieckie kabarety na RTLu, a i tak nie nauczy się ani jednego słowa w obcym języku. Jakże ta natura jest madra i wspaniała! Uroczyście ślubuję, że się nie dam. BTW, tak naprawdę cała ta nagonka na rozwijanie dziecka najlepiej od drugiego tygodnia zycia plodowego jest rzecz jasna kierowana chęcią zysku tych wszystkich firm produkujących gadżety "edukacyjne", trzeba być durniem, żeby tego nie skapować. No. Puszczajmy dzieci boso na trwę, niech jedzą robaki i będą szczęśliwe :)

A teraz co tam u nas? A dziekuję, jakoś leci. Basia zmienia chłopaków w przedszkolu, bo mówi, że jak jest się młodym to można zmieniać, a jak się ma męża to już nie. Basia chce mieć za męża swojego tatę i tu powstaje mały konflikt interesów, ale może się jakoś dogadamy. Z przemysleń filozoficznych, moje dziecko doszło do wniosku, że trzeba kochać wszystkich ludzi i ona właśnie zaczęła kochac wszystkich bez wyjątku. Może to córka boża, żeński odpowiednik Jezuska, nie wiem, ponoć Żydzi wciąż czekają na mesjasza. Współczesny zydowski mesjasz okazał się kobietą - niebywale medialny temat! Basia weszła też w pierwszy w swoim zyciu okres małego bunciku, zaczyna kumać, że oprócz rodziców parę innych osób na świcie też może mieć rację i to mi się akurat nie podoba. Ale co pan zrobisz? Rośnie, śpiewa, tańczy, występuje, pyskuje, kłoci się ze mną, usamodzielnia i jest kurde zaskakującą mądra. Ale o tym kiedy indziej, bo w kontekście pierwszego akapitu nie wypada ;).

Kończę. Kolorowych snów.

wtorek, 28 stycznia 2014

nie wystarczy urodzić, trzeba wychować

Dzisiaj mam rozkiny więc będzie rozkminowo. Dokładniej rzecz ujmując będzie o wychowywaniu niespełna trzyletnich potworków.

Zacznę może od początku. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam mojego bobasa, a może nawet wcześniej, gdy chwilę po cesarce położyłam sobie rękę na brzuchu i uświadomiłam, że nie ma tam już żadnego lokatora, spłynęła na mnie prawda objawiona(może to wina grama tramalu, który dostałam parę chwil wcześniej, nie wiem), że określenie "moje dziecko" jest trochę mylące, bo to przecież zupełnie odrębny człowiek, mała autonomiczna osóbka, skazana co prawda na moją opiekę, uzależniona ode mnie całkowicie, ale jednak autonomiczna. I pamiętam, że już wtedy wiedziałam, że będę ją wychowywać tak, żeby od samego początku, jak tylko w jej głowie pojawią się pierwsze przebłyski świadomości, wiedziała, że z racji bycia człowiekiem jest wolna i ma prawo o sobie decydować. Oczywiście wątpię, żeby taka myśl pojawiła się już w głowie tego małego człowieka, myślę, że minie jeszcze kilka ładnych lat nim to nastąpi, niemniej jednak stanowczo i konsekwentnie razem z P. prowadzimy założoną politykę wychowawczą, która się nazywa "niełamanie charakteru".

Niech nikt nie myli tego broń boże z osławionym wychowaniem bezstresowym. Jestem po prostu zdania, że nawet taki mały członek społeczeństwa jest już w stanie stwierdzić czy na przykład jest głodny, albo czy lubi brokuły. I nie widzę powodu, żeby w sytuacji gdy nie jest głodny, lub zarzeka się, że brokułów nie znosi(choć miesiąc temu uwielbiał;)), zmuszać go do działania wbrew woli. Albo gdy chce zdjąć rękawiczki na mrozie, ja mówię proszę bardzo zdejmuj. I po 2 minutach rękawiczki są z powrotem na rękach, a buntownikowi bez powodu więcej nie wpadają takie pomysły do głowy. Co więcej, zaczynam zauważać, że takie podejście do tematu wychowania daje nadspodziewanie dobre efekty. W 80 na 100 przypadków Basia zanim zrobi coś, co w jej mniemaniu wymaga zgody mamy lub taty pyta "mamusiu, mode to źjobić, źdadziamy się na to?". Oczywiście gdy chodzi o sprawy grubszego kalibru, jak na przykład wylewanie szamponu do wanny albo grzebanie foremką do piasku w kociej kuwecie, czyli o działania, których kwalifikacja czynu jako zabronionego jest oczywista nawet dla niej, stara się to robić po kryjomu :). Ale i tak mimo wszystko jestem zdania, że mimo dość może luzackiego podejścia do wychowania odnoszę na tym polu spore sukcesy.

Problem pojawia się, gdy osoby z najbliższego otoczenia (patrz: dziadkowie) mają na wychowanie zgoła odmienny pogląd, zwracający się raczej ku tezie, że dzieci są po to, żeby słuchać dorosłych, głosu nie mają, a grzeczne dziecko to takie, które siedzi cicho w pokoiku, wszystko zjada z talerzyka, na zawołanie daje buziaki i nie stosuje żadnych imperatywów. Ten rozdźwięk w podejściu moim i dziadków do wychowania sprawia, że gdy odbieram młodą spod ich opieki to mam małego zbuntowanego bandziorka do resocjalizacji. Co więcej, nawet dziadkowie nie są zgodni co do wizji wychowania. Babcia zgadza się dosłownie na wszystko. Trzy minuty do obiadu, Basia chce ciastko. Babcia nie chce dać ciastka. Basia zaczyna wymuszać płaczem. Babcia daje ciastko. Basia zjada pięć ciastek. Obiad. Basia nie chce jeść bo nie jest głodna (dziwne). Dziadek mówi: w takim razie chowam ci plastelinę. Albo: jak będziesz płakać to przyjdzie pan i cię zabierze. Albo wyłącza telewizor z kontaktu podczas ulubionej bajki. Istna schizofrenia. Mnie, osobie dorosłej trudno byłoby skumać o co chodzi, a co dopiero takiemu człowiekowi co chyba nawet wszystkich synaps i innych rzeczy w mózgu nie ma wykształconych i nie umie złapać piłki. Efekt jest taki, że Basia mówi, że nie lubi dziadków, bo "do fsitego mnie źmusiaja, to mnie wtuzia bałdzio". I co ja mam począć w takiej sytuacji? Delikatne zwracanie uwagi, żeby albo jej nie ulegać, albo nie zmuszać do jedzenia nie przynosi rezultatów. Ograniczyć kontaktów też nie można. Czasem pod ich opieką trzeba ją zostawić, nie ma wyjścia. I bądź tu człowieku mądry.

W ogóle w temacie zmuszania do jedzenia to ja mam akurat trochę bzika, bo mnie całe dzieciństwo zmuszali, a jeszcze czasem wzbudzali poczucie winy, że musisz zjeść za mamusię, tatusia, babcię i dziadka. Jakby się sami za siebie najeść nie mogli. Do dziś pamiętam jak siedziałam nad talerzem zupy i wyłam, gile mi kapały do tego nieszczęsnego talerza, mama mówiła, że mam zjeść, bo nie pójdę na podwórko, a ja naprawdę nie byłam głodna. Można dziecku kazać posprzątać syf, jaki zrobiło w pokoju, bo to uczy, że są na świecie konsekwencje, i jak nabałaganiłeś, to musisz posprzątać, a czego uczy zmuszanie do jedzenia? *(Właśnie mi się przypomniało, jak parę dni temu powiedziałam Basi, że ma natychmiast pozbierać zabawki, bo jest taki syf w pokoju, że nie można przejść, a Basia na to rezolutnie "ale mamusiu ja tati bjód to tocham nabadziej na śfiecie ;D.)

Ostatecznie w takich sytuacjach chyba nie ma wyjścia i chyba każdy rodzić boryka/borykał lub będzie się borykał z takim problemem. Ja przyjęłam postawę matki wyjaśniającej, czyli po prostu tłumaczę Basi, że jak jej dziadkowie każą jeść, to robią to z miłości i nie ma żadnego pana, który mógłby ją gdziekolwiek zabrać, jak jest pod ich opieką. Basia nawet mówi, że z tym panem to dobry żart.

Taką mam myśl na koniec, że za to całe wychowywanie to rząd powinien rodzicom płacić, bo to największa tyra na świecie ;). Ciekawe jaka będę mądra, jak się zacznie etap dojrzewania ;)

Pozdrawiamy z Basią, która już śpi. Ja idę obejrzeć w końcu "Zakochani widzą słonie" :D




poniedziałek, 27 stycznia 2014

wracamy

Postanowiłam wrócić do pisania tego bloga, głównie z takiej przyczyny, żeby zrobić sobie pamiątkę po genialnych rozkimnach dotyczących życia i nie tylko mojego niespełna trzyletniego dziecka. Barbara wyrosła na istotę bardzo bystrą i pyskatą, zaskakującą każdego dnia niebanalnymi opiniami i nieszablonowym sposobem myślenia.

Na początek świeżynka, dosłownie sprzed paru minut. Leżymy sobie z Basią w łóżku i tradycyjnie gadamy przed snem  o "jóźnich śpławach". Jakoś tak pomyślałam, że może już czas porozmawiać z Basią o tolerancji i o tym, że ludzie na świecie się różnią. Zaczęłam więc jej opowiadać spontanicznie wymyśloną bajkę o kotku, z którego wszyscy się śmieli, bo jako jedyny w miocie był czarny. Basia wysłuchała w skupieniu. Po bajce, zaczęłam przytaczać inne przykłady. Mówię zatem do mojego dziecka: "wiesz Basiu, czasami jest tak, że chłopak może się nie zakochać w dziewczynie. Jest dużo takich chłopaków, którzy zakochują się w innych chłopakach i to jest naturalna sprawa". Na co Basia chwilę pomyślała i mówi: "no ale mamusiu, mój tatuś to chiba tati nie jeśt?". Uświadamianie prawie-trzylatki w takich sprawach chyba nie jest szczególnie mądrym pomysłem ;).

Godna uwagi jest także wyobraźnia mojego dziecka. Ostatnio przypadkowo usłyszałam, jak z przejęciem opowiadała mojemu tacie, że kiedyś była malutka i pływała w moim brzuchu, a oprócz niej w brzuchu był rekin, który był jej przyjacielem i delfin, który był jej wrogiem.  Tę wyobraźnię z pewnością odziedziczyła po matce :)

Coś czuję że odwykłam od pisania blogowych notek, muszę poćwiczyć, żeby złapać dobre flow. To tyle na razie. Będę tu teraz zamieszczać barbarowe anegdotki, a jak mnie najdzie ochota to i inne przemyślenia. Tymczasem idziemy z Barbarą spać i mówimy "bobjanoć tołolowich śnóf"