wtorek, 26 czerwca 2012

cześć i czołem kluski z rosołem

Witamy ponownie z naszego domu wariatów, matka Aneta od pieluch i córka Barbara dwuzębna.
Ponieważ od jakiegoś czasu jestem regularnie molestowana psychicznie pytaniami "co z twoim blogiem", postanowiłam tu zajrzeć i dokonać aktualizacji.

W tak zwanym międzyczasie, którego de facto nie ma, dziecię moje awansowało z niemowlaka na małe dziecko, a nastąpiło to w dniu pańskim 6 maja, kiedy to Barbara skończyła rok. Mimo tygodniowych prób poprzedzających ten wielki dzień, świeczka nie została rzecz jasna zdmuchnięta, Barbara zaś wydawała się nie być szczególnie przejęta pierwszą imprezą w życiu. Tych, w których uczestniczyła będąc w matczynym łonie nie liczymy. Tydzień przed pierwszymi urodzinami w paszczy mojego dziecka pojawił się pierwszy ząb. Dzięki bogu, bo oczyma wyobraźni już widziałam swoją przyszłość jako matki bezzębnego stwora, która skazywałaby mnie na dożywotnie przeżuwanie owemu stworu pokarmów, lub inwestycję w sztuczną szczękę. God bless Corega klej do protez, dzięki któremu szczęka nie wypada nawet największym śmieszkom i można jeść maliny. Na szczęście nas to już nie dotyczy, dziecko posiada dwa piękne zęby, którymi potrafi nawet ugryźć ciocię Julkę w policzek.

Awans na pozycję małego dziecka wywołał u mojej córki ewolucję w kierunku rozhisteryzowanej wstrętnej baby. Pozostał urok niemowlaka, aczkolwiek charakter moja córka odziedziczyła z pewnością nie po mnie, bo ja jestem stworzenie ugodowe, ona zaś stawianie na swoim uczyniła priorytetem w drugim roku swojego życia. Barbara posiada cudowną umiejętność zmiany nastroju z przeradosnego w przewkurwiony w ciągu kilku sekund, czym umila mi dnie, a czasem także i noce. Poza tym obudził się w niej ciekawy świata mały odkrywca. Barbara potrafi przez pół godziny zasuwać na trasie pokój rodziców-pokój Basi z miną zdradzającą poczucie wielkiej misji i znaną tylko jej celowość tego działania, czym bawi mnie niezmiernie. Głównym zaś celem egzystencji mojego rocznego dziecka stało się jedzenie. Jedzenie czegokolwiek, z akcentem położonym na jedzenie tego, co konsumują akurat rodzice. Gdy tylko Barbara dostrzeże, że w domu jest jedzone bez jej udziału, natychmiast pojawia się w zasięgu widelca/łyżki i domaga się poczęstowania, które w rzeczywistości kończy się na wyżarciu przez Barbarę połowy matczynego ewentualmą ojcowskiego posiłku. I nie ważne, czy jest to parówka z musztardą, śledź(!), czy jajecznica z kiełbachą, z cudzego talerza Barbarze smakuje wszystko. Wznoszę modły do niebios by fizyczne podobieństwo do ojca, które teraz zdradza moja córka wiązało się także z odziedziczeniem typu budowy ciała, wówczas mimo swego ewidentnego żarłoctwa Barbara będzie kobietą smukłą i wysoką, a nie niską i grubawą jak ja. Tli się we mnie niepokój, że mnie Bozia pokara za naśmiewanie się z grubasów właśnie grubą córką. Oby nie, oby nie, oby nie...

Z rocznym dzieckiem chodzi się już na plac zabaw, szczególnie jak ma się 15 minut drogi piechotką od domu super piękny super nowoczesny ogródek jordanowski. W owym ogródku jordanowskim spotyka się inne matki, niestety. I to jest jak dla mnie najczarniejszy punk macierzyństwa. Kontakty z innymi matkami. Najczęściej spotykanym typem matek są tak zwane kangurzyce. Obwieszone hordą dzieciaków, ubrane w wygodne dresy i równie wygodne  ładne adidaski sprzed siedmiu sezonów, siedzą dumne na ławeczkach i podziwiają swoje latorośle niezliczonej ilości. Generalnie istoty nieszkodliwe, chyba że akurat tak się trafi, że któryś z ich potomków jest w wieku zbliżonym do Barbary. Wówczas taka matka nie może się oprzeć by nie zapytać: A ile pani córeczka ma? Chciało by się odpowiedzieć, że czego ile ma? Palców? Zasadniczo, pobieżnie 20. No ale nic, kangurzyce najczęściej wyglądają na takie, co mają w głowach kleik zamiast mózgu, człowiek woli więc nie ironizować, co by nie napytać se jeszcze większej biedy. Uściślając, nie to, żeby były głupie z natury, tego nie mogę stwierdzić, po prostu to z nimi robi miłość macierzyńska. Gdy usłyszą wiek dziecka pada kolejna seria pytań: chodzi? o, a mój Franio poszedł na nogi jak miał 10 miesięcy. A ile ma ząbków? Dwa? O, widzi pani, a Franiu to pierwszy wyszedł jak miał 4 miesiące... Aha, to wcześniak. Wie pani, wcale nie widać! A jak ma być widać, że to wcześniak, wielkie W na czole czy jak? Mam nieodparte wrażenie, że te wszystkie pytania padają tylko po to, żeby taka super mama kangurzyca podbudowała swoje ego faktem, że jej dziecko to tak się pięknie rozwija, a moje to cóż, w porównaniu z jej pięknym bejbi powiedzmy sobie szczerze, niedorozwój jakiś. Ale znalazłam  świetny sposób na to, by te wkurwiające sytuacje zminimalizować - chodzę na plac zabaw po 18. Wówczas królują tam tatusiowie z dziećmi, których absolutnie nie obchodzi to ile Basia ma zębów i kiedy zaczęła siadać, tak jak i mnie nie obchodzi rozwój motoryczny wszystkich bachorów na placu zabaw.

Dziecko zapragnęło kontaktu z matką, zatem kończę, pozdrawiam, ściskam i mlaskam. Niech pan ma was w swojej opiece.